W dniach do 1 do 14 listopada podróżowałem z żoną i znajomymi po Indiach Południowych. Wszystko załatwiliśmy sami, więc koszt wyjazdu był około 2 tysiące złotych na osobę niższy niż w typowym biurze podróży. Trasa wycieczki jest na mapie powyżej. Lecieliśmy liniami Emirates przez Dubai do Bangalore, a wracaliśmy z Chennai też przez Dubai. Najpierw kilka słów o zabytkach i naturze, potem o ludziach i kulturze, a na koniec o lokalnej gospodarce widzianej oczami ekonomisty. Podam też kontakt do rewelacyjnej małej firmy z Chennai, która dostarczyła nam samochód z kierowcą, tym którzy wybierają się do Indii Południowych polecam ich usługi, byli znacznie tańsi niż podobne firmy z Bangalore, za dwa tygodnie wzięli 47 tysięcy rupii, w tym paliwo, opłaty drogowe i parkingowe. Inne oferty były nawet o 20 tysięcy droższe.

Co warto zobaczyć w Indiach Południowych?

Zwiedziliśmy trzy stany, Karnataka, Kerala i Tamilnadu, opiszę tylko niektóre miejsca, bo wrażeń było tak dużo, że musiałbym pisać cały dzień, zrobiliśmy 1200 zdjęć. Po wylądowaniu w Bangalore, czekał na nas przedstawiciel firmy Tarani Tours, dostaliśmy zwoje kwiatów lotosu na szyję i w drogę. W mieście wymieniliśmy pieniądze, na dwa tygodnie wystarczyło wymienić po 400 dolarów na osobę. Podczas postoju wdepnąłem z kupę, których tam niestety jest sporo na chodnikach, ale okazało się to niezwykle szczęśliwe wdepnięcie, bo podczas pobytu mieliśmy szereg bardzo szczęśliwych zbiegów okoliczności, o czym poniżej. Zaczęliśmy od Hassan, gdzie w okolicy są dwie tysiącletnie świątynie, a na ścianie jednej są płaskorzeźby z Kamasutrą.

Z Hassan pojechaliśmy do Mysore, gdzie zwiedzaliśmy między innymi pałac maharadży. Mieliśmy szczęście, bo raz w tygodniu, w niedzielę pałac jest podświetlany, a my przypadkowo akurat byliśmy w niedzielę. Efekt widać poniżej:

Po drodze do Mysore zwiedzaliśmy różne miejsca, w tym świątynię z olbrzymim bykiem z jednego kawałka granitu, gdzie siedział taki oto kolorowy mnich:

Kolejny punkt programu to wspinaczka po 40 zakrętach śmierci do Ooty, miejscowości w górach. Na każdym zakręcie jest jakaś maksyma po angielsku, a po drodze park narodowy, w którym można z bliska zobaczyć różne zwierzęta. Trzeba tylko pamiętać, żeby mieć okna zamknięte, bo makaki mają w zwyczaju wskakiwać do samochodów i kraść różne przedmioty. Z Ooty jedzie się zabytkowym dwustuletnim pociągiem, takim, w którym każdy przedział ma oddzielne wejście, jak na zdjęciu. Minus jest taki, że to tradycyjny pociąg napędzany tradycyjną lokomotywą, więc pod koniec 4-godzinnej podróży wszyscy byliśmy nieco podtruci dymem, który unosił się nad ciuchcią.

 

W Kochi, stolicy Kerali, zwiedzaliśmy między innymi port z chińskimi sieciami, i jedliśmy ryby złowione w tych sieciach. Pycha, polecam ryby zawinięte w liście bananowca w specjalnym zielonym sosie, nie pamiętam nazwy. Kulinarny orgazm.

W Kochi koniecznie trzeba pójść na pokaz lokalnego teatru Katakali. Sama sztuka nie jest może porywająca, ale na kolana rzuca umiejętność poruszania mięśniami twarzy i oczami aktorów, nie widziałem, że twarz ma tyle mięśni. Rewelacja.

Kolo Alapuzzy odpoczęliśmy dwa dni na plaży, było jak w bajce. Potężne fale, które zrywają kąpielówki, ale da się pływać, woda 30 stopi. A rano można pójść plażą na lokalny targ, gdzie właśnie rybacy sprzedają na plaży swój poranny połów. Osoby wrażliwe może bulwersować fakt, że rybacy na plaży robią takie kółka z piasku i stawiają tak klocki, które potem zabiera fala.  Ale prąd jest tak silny, że już po chwili odchody lądują na pełnym morzu. Wioski przy plaży są chronione przed falami przez wały usypane z worków z piaskiem.

Wieczorem fale cichną i jest naprawdę bajkowo. W hotelu widzieliśmy 3-metrowego czarnego węża, zwiewał zygzakami do małego jeziorka.

Kilka kilometrów od hotelu jest Alapuzza i słynne backwaters, czyli obszary zalewowe, na których toczy się aktywne życie. Ludzi mieszkają w łodziach domach, jak na zdjęciu. Można wybrać się tam na dwa dni, ale nam wystarczyło kilka godzin. Jest sporo komarów, a sternik łodzi powiedział nam, że zdarzają się przypadki malarii, więc po co kusić los. Ja z żoną łykaliśmy Malarone, ale znajomi nie. Ale nas po prostu uwielbiają komary. Na backwaters widzielismy też olbrzymie nietoperze, ich skrzydła mają ponad metr rozpiętości.

Z Kerali pojechaliśmy do Taminadu, przez park tygrysów w Periar, w miejscowości Thekaddy. Nie warto spać w hotelu w parku, bo paskudny, ale atrakcją są małpy, które żebrzą w oknach, a jak się zapomni zamknąć drzwi to wpadają do pokojów i kradną. Pojechaliśmy na rejs poranny, widzieliśmy trochę zwierząt, ale tygrysa nie. Wycieczkę pieszą sobie darowaliśmy. W Periar wzieliśmy masaż ajurwedyczny, godzinny, podczas którego masują ciało olejkiem sandałowym. Po takim masażu ma się skórę jak pupa niemowlaka. Polecam. Kosztuje tysiaka, czyli 50 złotych. W Periar byliśmy też na pokazie walk karali, bardzo ciekawe.

W Madurai zwiedzaliśmy indyjską „Częstochowę”, piękna kolorowa świątynia, z wieloma wieżami, co widać poniżej.

Takich kolorowych świątyń było jeszcze sporo, poniżej kolejny przykład:

W dalszej drodze zwiedzaliśmy między innymi targ kwiatów, oraz szereg świątyń w innym stylu, wybudowanych przez dynastię Chola. Poniżej przykład. Mieliśmy znowu szczęście, bo podczas zwiedzania największej, w Thanjavur, akurat była rocznica urodzin króla Chola, był koncert muzyki ludowej i festyn. Monumentalne tysiącletnie budynki i tradycyjna muzyka, tworzyły niezapomniane wrażenie.

 

Po drodze do Puducherry, pozostałości francuskiej kolonii odwiedziliśmy rodziców właściciela firmy Tarani Tours, którzy mieszkają w tradycyjnej wiosce. Jedliśmy tak jak jedzą lokalesi, czyli na podłodze na liściach bananowca, co widać poniżej. Z lewej nasz kierowca, Mr Pandu.

Puducherry podobało nam się umiarkowanie, po francuzach został piękny park i dobra kawa. Miasteczko raczej zaniedbane. Po drodze do Chennai zwiedzaliśmy różne miejsca, ale w pamięci została przede wszystkim ogród przypraw i farma krokodyli, okazy z całego świata, tysiące.

Zwiedzaliśmy też świątynie wykute w skałach:

 

W Chennai, 20-milionowym mieście,  zrobiliśmy zakupy i zwiedzaliśmy między  innymi najstarszy kościół katolicki w Indiach, nazywają go SanTom, czyli święty Tomasz. Mieliśmy szczęście, bo akurat był ślub.

 

Ludzie i kultura

Ludzie byli do nas bardzo przyjaźnie nastawieni, co więcej uwielbiają sobie robić zdjęcia z białymi. Co chwila nas zatrzymywali żeby sobie robić zdjęcia, a żonie dawali małe dzieci do trzymania, może to im przynosi szczęście.  W odróżnieniu od Delhi (gdzie byliśmy trzy lata temu) w ogóle nie było żebrzących dzieci, wzięliśmy nawet dla nich cukierki, ale mogliśmy dać dopiero dzieciom w wiosce którą zwiedzaliśmy, bo byliśmy też w lokalnej szkole. Zadałem siedmiolatkom zadanie, jak widać doskonale sobie poradzili, na zdjęciu uczeń i dyrektor szkoły. Dyrektor tłumaczył nam, że nie stosują modelu „nauczyciel uczy dzieci słuchają”, tylko nauczyciel jest „facilitaror” procesu samonauki. Na moje pytanie w klasie 14-latków kim chcą zostać, dwie osoby chciało zostać lekarzami, nikt prawnikiem, a większość nauczycielami.

Jazda samochodem po Indiach to wielka przygoda, odradzam prowadzenie samemu. Jest totalny chaos, ale przez dwa tygodnie nie widzieliśmy ani jednego wypadku. Wszyscy prowadzą bardzo uważnie, mają oczy dookoła głowy. Nasz kierowca był świetny (27 lat praktyki), miał doskonały refleks i mimo że wiele razy jechaliśmy na czołowe, zawsze zdążył. Tam w odróżnieni od Polski jeżdżą bardzo aktywnie, jak ktoś wyprzedza to wyprzedzany zwalnia, zwalnia też jadący z naprzeciwka. Drogi są niezłe, było kilka płatnych autostrad.

Jedzenie było bardzo dobre. Nikt z nas nie miał problemów żołądkowych, mimo że czasami jedliśmy w lokalach dla miejscowych, Mr Pandu remokendował świetne restauracje. Warto próbować różnych potraw, ale Briyani i chicken tika najlepsze jest w Tamilnadu, ryby w Kochi. Jedzenie jest raczej pikantne, jak się poprosi o bardzo pikantne to pali również następnego dnia rano w toalecie, więc tylko dla amatorów takich wrażeń. Niesamowite bogactwo przypraw, smaków i zapachów. Prawie nigdzie nie ma alkoholi, w kilku restauracjach mieli alkohol nielegalnie, opłacali się policji. Jak widać poniżej, w restauracji w Periar chowali piwo w dzbankach na herbatę:

Bary można spotkać w większych  miastach, z reguły wejście jest w podziemnych parkingach w hotelach, co w Europie jest raczej niespotykane. W barach pusto, drinki o połowę tańsze niż w Europie, za wyjątkiem piwa, które kosztuje 12 złotych za butelkę. Jest tylko jeden rodzaj, King Fischer. Dlatego lepiej pić lokalny rum lub whisky z kolą, a panie mogą sączyć gin z tonikiem.

Hindusi są bardzo wierzący, Mr Pandu codzienie o 5.30 modlił się w świątyni, a modlił się przede wszystkim o to, żebyśmy byli zadowoleni z rozpoczynającego się dnia. I byliśmy bardzo zadowoleni, na koniec dostał napiwek 6000 rupii, a właściciel firmy, Mr Tarani osobiście nas pożegnał i wręczył nam upominki, Ganeshę i kopie starożytnych pism, takich jakie oryginały widzieliśmy w wiosce, gdzie mieszkają jego rodzice. Hindusi to hindu, katolicy i muzułmanie, ale wszyscy żyją w zgodzie, zapraszają się nawzajem do domów, moglibyśmy się w Europie uczyć od nich tolerancji, oraz równowagi między życiem doczesnym i duchowym, bo o tym drugim zupełnie zapomnieliśmy w Europie. Mr Pandu mówił prostym angielskim, zapamiętam jak za każdym razem gdy zatrzymywał samochód i mówił że trzeba wysiąść, to dawał komendę „get down”, czyli padnij, zamiast get off. Wprawiało nas to w świetny humor.

Poniżej namiary na firmę Tarani Tours z Chennai, gorąco polecam:

Tarani Tours, Chennai,  tharanitours47@yahoo.com, tharanitours@gmail.com, Tel. +91 9444 33 5037

 

Lokalna gospodarka

Indie to ciągle biedny kraj, ale poszczególne stany są mocno zróżnicowane. Tamilnadu to przede wszystkim uprawy rolne, w Kerali było sporo przemysłu, ale Mr Pandu mówił że tam rządzą komuniści i że zakłady ciągle strajkują. Ale on był z Chennai, czyli z Tamilnadu, i był tamilskim patriotą, bez przerwy zachwalał swój stan. Między stanami są granice celne, na każdej trzeba stać pół godziny, żeby zapłacić podatki i opłaty. Wszędzie mnóstwo ciężarówek, ale są mniej kolorowe niż na północy Indii. Siedzenia kierowców w ciężarówkach są takie, jak plastikowe krzesełka w letnich ogródkach, wszędzie tuk-tuki i tysiące motorków. Wszędzie jest ruch, nie ma spokojnej ulicy, mnóstwo sklepików, małych rodzinnych. Nie ma zagranicznych sieci handlowych, a nawet gdyby były to Hindusi i tak by tam nie robili zakupów, bo nie chcą. Wolą swoje. Jak to różne do naszego polskiego kosmopolityzmu, my wolimy biegać do portugalskiej Biedronki  lub niemieckiego Lidla. Nie było w ogóle zachodniego jedzenia, za to rynek napojów jest zdominowany przez Coca Colę i Pepsico. Mr Pandu zarabiał 300 rupii dziennie (15 złotych), nauczyciel na wsi zarabia 100 dolarów miesięcznie. Ceny bardzo niskie, a sklepie Bata (to ciekawe, jest to jedyna sieć sklepów zachodnich, obecna wszędzie) kupiłem świetne skórzane buty do garnituru za 80 złotych, t-shirty w Adidasie w Chennai były po 30 złotych, a lokalne po 10 złotych, bawełna świetnej jakości. Są piękne i tanie tuniki i sukienki, żona obkupiła siebie i dla córki też. Narzuty na łóżko najlepiej kupić w Kerali, są piękne i ręcznie robione, kosztują od 2 tysięcy rupii. Dom towarowy widzieliśmy po raz pierwszy w Chennai, tam był też sklep naszego giganta od pomadek, czyli firmy Inglot.

Hindusi są aktywni politycznie, widzieliśmy wiele wieców i ulicznych marszów z flagami, oraz jeden strajk generalny. W Tamilnadu premierem (chief minister) jest kobieta, była popularna aktorka, podobno bardzo bogata.

Czas kończyć wpis, wyjazd bardzo nam się podobał, polecam. Teraz muszę nadrobić zaległości w kilku projektach, nad którymi teraz pracuję. Na koniec słoniowe pozdrowienie w Mysore.